2017-08-15

Post Scriptum: GUNS'N'ROSES "Not In This Lifetime"


Słów kilka...


Zdążyłam zrezygnować z tego wpisu… Odświeżyło mi się.

Do gdańskiego koncertu myśli wróciły same 16 lipca, kiedy około północy po scenie największego czeskiego festiwalu przetaczał się Vince Neil, wydając dźwięki przerażająco realistycznie przypominające dialogi Chipa i Dale'a, bohaterów krechy Rescue Rangers.

Dawno dawno temu, kiedy zamiast You Tube'a było MTV, zamiast CD – kasety, a informacje muzyczne czerpało się z niemieckiego BRAVO (polskiej edycji jeszcze nie było) jeden większy pstrokaty band, zabrał mniejszy jeszcze wtedy pstrokaty band w trasę. Jedni grali plebejski rock'n'roll na bazie utleniacza do włosów, zionąc błyszczykiem do ust, drudzy Jackiem Danielsem i nienawiścią do całego świata w odcieniu rudym. Z trasy zespoły wróciły nie wielbiąc się jakoś wylewnie. Jakaś tam akcja była jeszcze przy wręczaniu nagród muzycznych, ktoś komuś pogroził prawem wyłączności na cylinder i wkrótce legendarne stało się publiczne wzajemne obszczekiwanie się panów Neila i Rose za pośrednictwem wszelakich mediów, nadmieńmy - mediów z tego powodu przeszczęśliwych. Jeden drugiego zawzięcie wyzywał na solo, grożąc zniszczeniem makijażu, ewentualnie banalnym obiciem mordy, do pojedynku jednak nigdy nie doszło.

Dziś bardziej niż kiedykolwiek jestem w stanie uwierzyć, że obaj panowie mimo słusznego wieku, są w stanie skutecznie wziąć się za łby i solidnie wytargać. Wystarczy tylko dobra motywacja. Przykładowo ostatni karton lukrowanych pączków z kolorową posypką.

20 czerwca 2017

Upał jak cholera, słońce z zaciętością godną lepszej sprawy usiłuje rozpuścić szyby w oknach. Zdeklasowana „jedynka”, w której wysiadła klimatyzacja z opóźnieniem wtacza się na betonowy peron. Uroki podróży przywodzą na myśl ciepłą atmosferę, którą inkwizycja zwykła traktować czarownice. Skład Wrocław – Gdynia szczelnie zapakowany podekscytowanymi ludźmi w wieku wszelakim, pocącymi się w koszulki z logo GNR. Ludzie zjarani jak kościoły w Norwegii, radosny nastrój, wybuchy śmiechu. Cała Polska wali tego dnia do Gdańska. Po korytarzu niesie się  wybrzęczane z kilkunastu „ajfonów” i wyrykiwane gardeł „chłodzonych” ciepłym piwem już od kilku stacji „Welcome to the Jungle” dźwiękami mordując uszy podróżujących. Pierwszy koncert GNR w Polsce, trzydzieści lat od wydania pierwszej pełnometrażowej płyty „Apetitte for Destruction”. Jedyna w swoim rodzaju legenda popkultury wreszcie na żywo, w reanimowanym składzie…. A ja nic. Coś mi się zepsuło.

Mimo całego sentymentu osoby, która dziury w ścianach pracowicie zaklejała plakatami prezentującymi jeszcze tapirowane koafiury Axla, osoby która w koszulce z trasy z 91 roku ma więcej dziur niż te uzasadnione anatomicznie i zna na pamięć wszystkie teksty gunsowych kawałków nie rusza to nijak…

Szkoda chłopaki, że te dwadzieścia kilka lat temu nie pofatygowaliście się z koncertowaniem nad Wisłą, bo na mnie radosne przesłanie „lepiej późno niż wcale” nie działa wcale. Zdążyłam zwyczajnie z GNR wyrosnąć… nazwa „spluwy i różyczki” brzmi dla mnie strasznie infantylnie, tym bardziej oglądana na tylu „vintage” T-shirtach z sieciówek u dzieciarni.

Na stadionie szeroka rozpiętość wiekowa publiki. Od tych, którym GNR kojarzy się z latami wcześniejszej czy późniejszej młodości, po bardzo nieletnich, którzy najlepiej ekipę znają z You Tuba i prezentują na klatach szerokie spektrum mody na nadruki nieistniejących bandów. Młodsza część „fanów” filmuje zawzięcie obrazki z ogromnych telebimów, będących jedyną scenografią sceny, a ja się zastanawiam, czy Axl raczy pierdolnąć rutynowego focha ze spóźnieniem jakby te trzy dekady to było mało.

Zapętlona animacja strzelających pistoletów z podłożonym dźwiękiem wypłoszyła z zakamarków stadionu małego nietoperka, który zatoczywszy kilka chaotycznych kółek zaszył się na jakiejś mniej ostrzeliwanej pozycji. Wyobraźnia to zło, szczególnie jeżeli zabiera się ją w nieodpowiednie miejsca. Otóż oczami mojej wyobraźni w momencie nietoperzowego lotu zobaczyłam zalatującą stęchlizną ekipę GNR w wersji zombie otrzepujących się z kurzu i pajęczyn, wyłażącą z katakumb po wieloletniej hibernacji.

Kwadrans po godzinie „zero” niecierpliwość publiki skutkuje entuzjastyczną reakcją na przemykających technicznych. Sympatyczny akcencik – na telebimach w tle sceny bo bokach balistyczno – florystycznego logo polskie flagi. Telebimy szybko okazały się koniecznością, a nie dekoracją. Niewysoka scena, Golden sięgający podobno Zakopanego spowodowały, że publika płyty oglądałaby komórki publiki z Goldena, ewentualnie Axla jako pękatą figurynkę pomykającą po scenie.

Już na początku prośba Axla ze sceny z o cofnięcie się tłumu. Czyżby trauma z Castle Donington 88 nadal po tylu latach trzymała? Uszanowanko dla pana Rose, że nie pier… mikrofonem i nie poszedł z diabły. Efekty pirotechniczne na wypasie, dźwięk zróżnicowany, zależnie od miejsca odbioru, jednakże charakterystyczne wydarcie Axla przeżarte upływającym czasem jak rdzą wywołuje szczękościsk. Na hiciory nie trzeba długo czekać, „Welcome to the Jungle” było już na 4 pozycji, urozmaicone wrzaskiem serwującym doznania, które ma człowiek, któremu na łeb zwalają całą wywrotkę złomu. Pomijam akustykę miski klo... tfu! stadionu, forma Axla niczego nie urywa. Najlepiej zabrzmiał motyw „Looney Tunes” służący za intro.

Slash - zblazowany wieszak na Gibsona od niechcenia wydobywa z niego dźwięki. Interakcje między muzykami wybitnie ascetycznie, jakby samo nawiązanie kontaktu wzrokowego miało skutkować mordobiciem. Fakt solówki były, szkoda, że na trybunach. Z całej ekipy najlepiej fason trzyma Duff.

Za plus Axlowi należy policzyć, że w zawzięcie zmienianych kreacjach nie uwzględnił białych majciochów, czegoś takiego moje nawet niezbyt wymagające poczucie estetyki mogłoby nie unieść. Należy jednak pamiętać, że to Axl właśnie legginsami i spódniczkami promował gendery zanim to było modne. Zostały mu za to charakterystyczne „wężowe ruchy”, przy minimalnej modyfikacji choreograficznej: „pyton wtrząchnął hipcia”.

Najniebezpieczniejszy zespół świata grozić może obecnie ewentualnymi fochami pana Rose, chociaż z racji zmiany kategorii wagowej z piórkowej na ekhm... cięższą, szarże na publikę czy fotografów zyskałyby na efektywności. Chociaż żeby dorwać tych drugich Axl musiałby opanować czterdziestometrowe skoki ze sceny.

Czterdzieści tysięcy fanów z całej Europy, trzy godziny show i trzydzieści lat czekania na ten koncert wychodzi na zero. Przy całym tym hejcie, który lawiną spadł na organizatora zastanawiam się nad jednym. Kto poza LN w naszym pięknym kraju podjąłby się finansowego wysiłku dźwignięcia takiego wydarzenia i jestem otwarta na wszelkie sugestie. Osobiście sądzę, że chłopakom spodoba się zbijanie kasiory i tak szybko ze sceny nie zejdą.

Mick Wall z Kerrang, któremu Axl poświęcił kilka soczystych „fucków” w „Get in the Ring” stwierdził kiedyś, ze Axl i Slash to Jagger i Keith swojego pokolenia. Zastanawiam się czy obecne pokolenie ma szansę na swojego Axla i Slasha.

Na stadionie Energa 20 czerwca nie zagrał amerykański zespół Guns’n’Roses, ale emocje. Emocje publiczności, sentyment, nostalgia i tylko z tej perspektywy koncert może być oceniany.

Fotki które wolno było umieścić w necie: KLIK

Fotki do publikacji wyłącznie na stronie medium w najmniejszej możliwej wielkośći: KLIK 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz